piątek, 1 lipca 2011

Tak sobie w Koszarawie.

Poniedziałkowe popołudnie... jadę sobie leniwie z wizytą do szwagra. Przy okazji pomagam mu sprzedać rowerek dziecięcy prawdopodobnie - sądząc po fizjonomii, młodej Greczynce - wciąż się jeszcze pamięta to i owo w obcym języku ( angielskim, nie greckim ;) ).Chwila pogaduchów i zmiana miejsca o kilkanaście metrów - z wizytą u wujaszka jubilera ( namawia mnie do kupna złotego sygnetu po okazyjnej cenie, ale moja nieśmiertelna miłość do srebra bierze górę). A chwilę później... wpadam na mało przemyślany pomysł , żeby ruszyć jeszcze tego samego dnia do Koszarawy. Wracam więc do domku czym prędzej, po drodze kupując duuuży kubełek kurczakowego tego-i-owego w KFC ( przy okazji daję się namówić na dodatkowe skrzydełka za dopłatą "tylko" 2, 90 zł). Kubełek mam sobie zostawić na drogę - ale gdzie tam, połowę zjadam już po drodze do domu. W domku pakuję kilka t-shirt'ów, dwie pary spodni, jeszcze to i tamto, co tylko potrzebne i... jadę do szkoły oddać zaległe sprawozdanie... a potem już wolny jak ptak ruszam przed siebie :).

Wróciłem dziś, po kilku dniach ślęczenia w domku z widokiem spadających z nieba kropel deszczu za oknem i do końca nieprzerwaną nadzieją na to, że sie rozpogodzi. Hmmm... na pocieszenie - zjadłem pysznego pieczonego kurczaka przyrządzonego przez Siostry :). Było mi trochę głupio, w końcu to piątek - jednak gdy jest się zaproszonym na obiad wszelkie uwagi powinno zachować się dla siebie. No a poza tym... ten obiad był rodzajem podziękowania, bo z powrotem wracałem nie sam ale z Siostrami - wypadł im jakiś pogrzeb.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz