niedziela, 30 maja 2010

Mysłowickie safari.

W piątek byłem po raz pierwszy w tym roku na "wyprawie rowerowej". Pojechałem do Mysłowic. Oczywiście po kilku zaledwie metrach nogi tak mnie zaczęły boleć, że miałem ochotę się wrócić. Na szczęście wyjątkowo piękna pogoda i urocze widoki po obu stronach kierownicy powstrzymały mnie od tego. Mysłowice - niestety, połozone sa na wzgórzach, może bardziej górkach... mimo wszystko dla rowerzysty pedałującego zaciekle na swoich dwóch kółkach wydaje się, że to raczej alpejskie wzniesienia. Zwłaszcza, że postanowiłem pojechać okrężną drogą, po to, żeby ominąć centrum i jazdę główną drogą w oparach spalin. Po przejechaniu niezwykle malowniczej trasy, 'zacumowałem" w ciasnym przedpokoju babcinego mieszkania. Obejrzelismy razem - ja i babcia, jeden z naszych "ulubionych" seriali, po czym poszliśmy na osiedle odwiedzić Julkę. Jak zwykle  - olała nas w swój uroczy, charakterystyczny sposób... Łaskawie tylko okazała nam pewne względy, gdy po powrocie ze sklepu  poczęstowaliśmy ja czekoladową pianką. Na koniec pobawiłem się w fotografa, ganiając za nią i jej koleżanką, jak za stadem lwów - opłaciło się... ostatecznie zrobiłem jedną udaną fotkę. A na niej dwa lwiątka, tzn. dwie Julki (uwaga, jedna z nich gryzie!) - oto one:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz